Dominika Słowik, Zimowla

Zaczyna się niespiesznie, jest dziwna i wydaje się skomplikowana. Ale już po kilkudziesięciu stronach “Zimowli” wciągnęłam się tak mocno, że musiałam sobie dawkować codzienną porcję. Jest to wprawdzie książka gruba, ale poprowadzona wartko narracja sprawia, że czyta się ją szybko.

Narratorką “Zimowli” jest młoda dziewczyna, a jej historia opowiedziana została w dobrym stylu zarówno klasycznej Bildungsroman, jak i młodzieżowych powieści przygodowych. Mamy tu wszystkiego po trochu – jest nieco tajemnicza historia kryminalna, którą chcą rozwikłać młodzi bohaterowie, jest lunatykująca koleżanka, którą mieszkańcy miasteczka łączą z cudownym obrazem Matki Boskiej, jest świetnie zarysowany ojciec fantasta i życiowy nieudacznik, no i wreszcie żelazna babka i jej “babizna” (to słowo mnie urzekło) niczym ostatnia instancja, pod której obronę… no ale nie będę zdradzać.

Dominika Słowik świetnie zarysowała również miałomiasteczkowy świat wyimaginowanej Cukrówki. W ten sposób na mapie wyobrażonych miejsc powstało polskie Macondo. Jednak największą siłą tej powieści jest to, w jaki sposób autorka uchwyciła polskie przemiany. Po raz pierwszy w polskiej powieści spotykam się z opisem tamtego czasu, który tak blisko oddaje moje wspomnienia tamtego dziwnego czasu, gdy jako dziecko jednego roku maszerowałam w obowiązkowym pochodzie pierwszomajowym, by w kolejnym brać udział w obowiązkowej mszy na rozpoczęcie zajęć szkolnych. W “Zimowli” dawne nieustannie wyłania się zza nowego, spuścizna babki komunistki jest jedynym pewnym materialnym dobrem rodziny, a wszystko, co wydarza się po jej symbolicznym wyjeździe do USA jest chwiejne i zepsute, pogrążone w majakach. Tak celne uchwycenie tamtego czasu zachwyciło mnie tym bardziej, że autorka jest zdecydowanie młodsza ode mnie i pewnych rzeczy nie może pamiętać. Być może małomiasteczkowe życie to przykład historycznego długiego trwania i to, co gdzie indziej pojawiło się nagle i zostało szybko pogrzebane, w takich warunkach trwa dalej, choćby nawet podskórnie.

Dominika Słowik stworzyła świetną, wielowątkową i wielowarstwową powieść. W dodatku sprawnie operuje językiem i tworzy sugestywne, miejscami gęste opisy, dzięki czemu potrafi tchnąć życie w swoje postaci i opisywane miejsce.

 

Dominika Słowik, Zimowla, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019

Eric Karpeles, Prawie nic. Józef Czapski. Biografia malarza

Kiedy byłam nastolatką, z wypiekami na twarzy czytałam “Na nieludzkiej ziemi” Józefa Czapskiego. To były lata dziewięćdziesiąte, ta nagła odwilż dotycząca historii najnowszej, która sprawiła, że sięgaliśmy po tego rodzaju dzieła – świadectwa celowo zapomnianych wydarzeń. Katyń, powstanie warszawskie, droga na Zaleszczyki stały się nagle tak ważne, jakby zdarzyły się wczoraj albo przynajmniej tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego.

Mama opowiada, że czytała “Na nieludzkiej ziemi” w formie tych małych samizdatowych książeczek, które jej kuzyn szmuglował z Francji w puszkach po pomidorach, jak głosi legenda rodzinna. Że dostała ją tylko na jedną noc i siedziała przy słabym świetle nad drobnym drukiem do samego rana. Groza związana z posiadaniem niebezpiecznych materiałów w domu na prowincji.

Tak więc Czapski był jednym z tych herosów mojej młodości. Należał do tej natychmiast rozpoznawalnej grupy Giedroycio-Herberto-Michników, a jego życie co i rusz potykało się o kamienie milowe polskiej historii: Katyń, armia Andersa, Monte Cassino, Maison-Laffitte, odrealniając osobę samego Czapskiego, przenosząc go w sferę mityczną.

I wtedy, na początku XXI wieku, pojawia się amerykański pisarz, który postanawia napisać biografię Józefa Czapskiego, polskiego malarza osiadłego we Francji, człowieka, który przeżył prawie sto lat i był świadkiem najbardziej dramatycznych momentów XX wieku. Eric Karpeles wykonał kawał świetnej biograficznej roboty, odsłaniając nam Czapskiego, jakiego pewnie nie moglibyśmy poznać, gdyby tym tematem zajął się autor polski.

Karpeles niestrudzenie bada związki Czapskiego z poszczególnymi osobami, które były dla niego ważne na przestrzeni lat, ale ku mojemu zaskoczeniu praktycznie pomija jego relacje z Giedroyciem, zwłaszcza w późniejszym okresie, wspominając jedynie o rozłamie, jaki przez lata charakteryzował dom w Maison-Laffitte (pracować i mieszkać razem – to musi być udręka). Polski biograf Czapskiego na pewno poświęciłby temu tematowi obszerny rozdział. Zresztą książka jest trochę jakby pęknięta – do końca II wojny światowej skupia się mocno na życiu Czapskiego żołnierza, polityka, pisarza, żeby potem porzucić prawie te tematy i przedstawiać wyłącznie Czapskiego malarza – starszego pana, który zajmuje się tylko sztuką. Jest to na pewno spojrzenie interesujące i wyciąga na pierwszy plan mniej znane aspekty życia Czapskiego, jednakże pozostawia pewien niedosyt. Czy na pewno nie dałoby się pogrzebać głębiej i znaleźć opinii Czapskiego na temat paryskiego Maja, “Solidarności”, wyboru papieża Polaka, stanu wojennego? Na dobrą sprawę nie wiemy tak do końca, czy tęsknił za ojczyzną, czy podparyska jej namiastka wystarczyła temu kosmopolicie z urodzenia? Wiemy, co myślał o Aronie i Gombrowiczu, czy nie miał opinii na temat Foucaulta albo Gorbaczowa?

Eric Karpeles zdecydował się nie zgłębiać tych tematów i skupił się na przedstawieniu malarskiej twórczości Czapskiego. Jego analiza tych dzieł jest naprawdę wartościowa, daleka od powierzchowności. A przede wszystkim poszukuje psychologicznej głębi, stara się dokonać wiwisekcji artysty – nie żołnierza, intelektualisty, politycznego uchodźcy, lecz brata, kochanka, przyjaciela, człowieka zagubionego w tym wielkim świecie, który czepia się dostrzeżonych detali i przekuwa je w sztukę. Nie robi tego dla sławy i pieniędzy, tylko z duchowej potrzeby. Jest w tym portrecie pewna tkliwość. Karpeles na swój sposób pokochał Czapskiego i postanowił go odnaleźć w rozproszonych po świecie obrazach i relacjach osób, które miały z nimi styczność. Pokochał właśnie Czapskiego-malarza, a nie bohatera dającego świadectwo mrocznych dla narodu czasów, którego miałam okazję poznać, gdy byłam nastolatką.

Są też w tej książce smaczki. Wpływ rozmowy Czapskiego z Orwellem, który bierze sobie do serca opinię Polaka o Stalinie, na ostateczną wersję “Folwarku Zwierzęcego”. Relacja malarza z Anną Achmatową, która poświęciła mu wiersz będący wspomnieniem z ich spotkania. Wreszcie skierowane do biografa pytanie ciotecznego wnuka Czapskiego, syna europosłanki, czy wuj Józio naprawdę był gejem, bo w rodzinie się o tym dobitnie milczy. W tym momencie pomyślałam, że dobrze się stało, iż biografię Czapskiego napisał Amerykanin, któremu łatwiej było uniknąć skandalizującej otoczki i odwiecznych polskich sporów o prawdę.

Przydałoby się wyciągnięcie obrazów Czapskiego z muzealnych magazynów i przygotowanie porządnej wystawy retrospekcyjnej w jednym z Muzeów Narodowych. Swoją książką Karpeles sprawił, że zainteresowałam się malarstwem autora “Na nieludzkiej ziemi” i chętnie bym się zapoznała z nim bliżej.

 

Eric Karpeles, Prawie nic. Józef Czapski. Biografia malarza, przeł. Marek Fedyszak, Noir sur Blanc, Warszawa 2019

Krzysztof Varga, Sonnenberg

“Sonnenberg” to opowieść o Budapeszcie. A Budapeszt, jak głosi ten oklepany frazes, w tym przypadku jednak bardzo trafny, to nie tylko miasto, ale również stan umysłu. Dlatego stany emocjonalne głównego bohatera idealnie łączą się z wędrówkami po mieście. Tutaj przestrzeń splata się z czasem i odsłania pokłady nieprawdopodobnych ciągot i perwersyjnych odczuć. Jeśli chcecie zrozumieć Węgry, jeśli chcecie pojąć, o co chodzi z tym całym Orbanem, przeczytajcie książkę Vargi. Nic więcej nie trzeba na ten temat pisać.

Dla mnie, mieszkanki Budapesztu w latach 2006-2007, momentu kluczowego dla obecnej sytuacji politycznej (widziałam Orbana na wiecach pod Parlamentem, uciekałam przed armatkami wodnymi w rocznicę października, chodziłam wśród pasów Arpada i flag z wyciętym środkiem), “Sonneberg” jest jak Proustowska magdalenka. Każdy akapit przywołuje wspomnienia, budzi tęsknotę, wskrzesza tamte nieokreślone i nienazwane wówczas, z braku wiedzy, wrażenia. Po wieczornej porcji lektury, jeszcze przed zaśnięciem, wyciągam telefon i w aplikacji Google Maps odwzorowuje ścieżki głównego bohatera i nakładam na nie własne. U Vargi jest naprawdę wszystko, co wtedy odczuwałam. Bohater powieści mieszka w prawie bajkowej Budzie i tęskni za Zugló, także moją dzielnicą, którą instynktownie stawiałam wtedy ponad wzgórza budańskie i bliskość Wzgórza Gellerta. Chowa się w ciszy placu Franciszkanów, gdzie ja również przelotnie, między przesiadkami prawie, kryłam się przed natłokiem zdarzeń i wrażeń. Lubi te bułeczki ze słodkim twarożkiem. Przywołuje bezdomnych zamieszkujących przejścia podziemne, którzy nieustannie wracają także w moich wspomnieniach. Jeździ tramwajami po bulwarach, których idealne ścieżki przez kolejne dzielnice do dziś mnie zachwycają. Mierzy się wreszcie z trudną historią węgierską, którą tak bardzo starałam się zrozumieć. I z tym dziedzictwem Arpada i jego towarzyszy, którzy zapadli się w naddunajską kotlinę, a ich potomkowie nadaremnie starają się stamtąd wyrwać. Bo Węgry to również stan umysłu, nawet jak mieszkasz w Kanadzie.

Brawo dla Autora za niespodziankę fabularną i jeszcze większą za brak jej rozwinięcia i wyjaśnienia. W ten sposób trzeba wrócić do początku i przeczytać powieść raz jeszcze, znając już tę tajemnicę. Za jakiś czas z pewnością wyprawię się po raz kolejny na place i ulice Budapesztu poprzez karty “Sonnenberg” (po węgiersku Naphegy).

 

Krzysztof Varga, Sonnenberg, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018

Barbara Klicka, Zdrój

Powieść zaczyna się intrygująco. Młoda kobieta pakuje walizkę i rusza na uzdrowiskowy turnus (skierowanie z ZUS), gdzie już od pierwszych chwil styka się z innym światem, agresywnym, wręcz krwiożerczym, choć jednocześnie pełnym chorób i ułomności. Młoda przeciwko starym, niedoświadczona przeciwko wyjadaczom, delikatna przeciwko poddanych znieczulicy współpacjentkom, pielęgniarkom, lekarkom. Bohaterka staje się również ofiarą nachalności fizjoterapeuty. Pojawia się dylemat – poddać się jego oślizgłym awansom czy narazić na ból i szykany. Kiedy akcja nabiera krągłości i rumieńców, nagle dochodzi do onirycznego zwrotu i powieść osuwa się w odmęty majaków osoby po silnych środkach przeciwbólowych. Świetnie zapowiadająca się satyra na system oraz niebanalna historia kobiecego dojrzewania w cieniu choroby zmienia się w quasi-poetyckie wizje jednostki wyalienowanej bez przekonującego powodu. Bohaterka traci moją sympatię, jej ruchy stają się niezrozumiałe, ba, całe fragmenty stają się niezrozumiałe. Język się plącze, postacie poboczne wypotwarzają się jak w delirycznym śnie i na koniec nie wiem, o czym była ta książka. Co Autorka chciała tak naprawdę opowiedzieć?

A więc rozczarowanie. Choć bronią się świetne satyryczne fragmenty, broni się zjadliwy, lecz zarazem subtelny język. Bronią się celne dialogi, które genialnie opisują świat przedstawiony. Ciekawe jest zestawienie pobytu trzydziestokilkuletniej Kamy w dorosłym sanatorium ze wspomnieniami z dzieciństwa. Bardzo mocny wątek, potencjalnie mogący pokazać, że osoba przewlekle chora nigdy nie staje się dorosła. Dobrze zagrał motyw molestowania i w ogóle tej niedopowiedzianej sanatoryjnej seksualności, zestawionej z ułomnościami fizyczności. Jednak kuriozalna scena, w której Kamie dosłownie wciskają dziecko w brzuch (i to z powodzeniem!) psuje wszystko, co ta niedługa przecież powieść do tej pory udatnie zbudowała. Szkoda.

 

Barbara Klicka, Zdrój, Wydawnictwo W. A. B., Warszawa 2019

Anna Tomiak, Jurata

Idealna książka na wakacje, zwłaszcza tydzień rytualnego wylegiwania się na piaszczystej nadbałtyckiej plaży. Historia Juraty, chyba najbardziej popularnego kurortu nad polskim Bałtykiem, który sama Autorka zdaje się znać od podszewki. Mnóstwo cennych informacji, interesujących anegdotek, a przede wszystkim udatne przywołanie tamtejszego klimatu.

Jestem wielbicielką Półwyspu Helskiego, więc ta książka nie mogła mi umknąć. Wprawdzie moje nadbałtyckie wakacje spędzałam w mniej snobistycznej Jastarni, lecz spacery do Juraty, wizyty na molo zakończona zjedzeniem lodów bądź gofrów stanowiły zawsze żelazny punkt programu. Od zawsze czułam różnicę między obiema miejscowościami, ale do czasu tej lektury nie byłam świadoma, że Jurata powstała właśnie jako miejsce spędzania wakacji, więc brakuje jej głębszej historii i jakiegoś takiego zakorzenienia. Minęło jednak już ponad siedemdziesiąt lat, zgodnie więc z zasadami przekształcania pamięci, wkrótce Jurata stanie się miejscem historycznym, nie tylko domeną pamięci.

Na razie jednak mamy zbiór historyjek i wspomnień, często dotyczących ludzi znanych i lubianych – Jurata była miejscem wypoczynku ludzi filmu – okraszony archiwalnymi zdjęciami i garścią niewymagających zbyt głębokiego namysłu faktów. W sumie ten ostatni element pozostawia pewien niedosyt, bo lubię czytać o kaszubskich losach i chętnie dowiedziałabym się czegoś więcej o życiu na Półwyspie. Książka gładko też przemyka nad problemami – sezonowością egzystencji, zamknięciem Półwyspu w czasach PRL-u (sama pamiętam rogatki przy wjeździe), kwestią ochrony środowiska, wreszcie juracką drożyzną. Nic to, w końcu to lektura o wakacjach i na wakacje, opasłe tomiszcza podlane archiwalnymi źródłami możemy zostawić sobie na jesień!

Była też dla mnie “Jurata” źródłem znaczących niespodzianek. Nie wiedziałam, że przyjeżdżało tam tylu polityków przedwojennych i że prezydent Mościcki chadzał sobie bez większej ochrony, inaczej niż prezydenci III RP, którzy tak chętnie odgradzają się w swej rezydencji od zwykłych śmiertelników. Nie sądziłam, że Jurata jest tak mała, ani że tamtejszy kościół powstał już po 1989 roku. Także jurackie życie Wojciecha Kossaka i jego rodziny zostało ukazane z interesującą drobiazgowością, wzbudzającą ciekawość. Nie wiedziałam też, iż Jurata powstała z rozmachem, jako własność jednej spółki, która zainwestowała nie tylko w to, co przynosiło jej bezpośredni zysk, ale także w wiele elementów budujących nową społeczność. Jest więc Jurata również dzieckiem pewnej inżynierii społecznej, która, zdaje się, przepadła w odmętach dziejów, przynajmniej na terenach Polski. I dlatego warto być z niej dumnym.

Czekam na podobną książkę o całym Półwyspie, o maszoperiach, Kaszubach, przerywaniu Półwyspu podczas sztormu, o fokarium i wojsku na Helu, o szkodzących środowisku kampingach i dzikiej róży, która jest symbolem Półwyspu, ale jako gatunek obcy jest obecnie z wydm rugowana. “Jurata” wzbudziła we mnie apetyt na więcej stron o tamtych stronach, a także na powtórną wizytę. Minęło wszak parę ładnych lat, odkąd przesypuję piasek pod palcami na innych plażach, nad innym morzem. Jednak nadal mam sentyment do Półwyspu, może dlatego, że to było moje pierwsze zetknięcie z morzem, w którym bez pamięci się zakochałam…

 

Anna Tomiak, Jurata, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019

Beata Chomątowska, Stacja Muranów

Najpierw pochłonęłam nową “Betonię”. Potem sięgnęłam po wcześniejszą książkę Chomątowskiej – “Stację Muranów”, biografię warszawskiej dzielnicy. W dodatku dzielnicy niezwykłej, bo zbudowanej od podstaw na gruzach getta, na trupie dawnego żydowskiego dystryktu. Dzielnicy, w której coś zawsze wisi w powietrzu, takie mam wrażenie, odkąd w moich pierwszych warszawskich latach jeździłam na Stawki grać w studencką siatkówkę. Potem często tamtędy chodziłam, coś mnie przyciągało w okolice pomnika Pomordowanym w Getcie, na tamten plac, który obecnie zabudowano Muzeum Żydów Polskich. Była to zawsze okolica intrygujących energii. Wystarczy wspomnieć te nieoficjalne rocznice powstania, gdy z jednej strony znicze, kwiaty i skupienie, z drugiej zażywne emerytki wystawiające twarze i nogi do wiosennego słońca z malutkimi pieskami warującymi u ich nóg. I te wycieczki żydowskiej młodzieży sprawiające wrażenie gości z innej galaktyki. Muranów to miejsce przeplatania się różnych wymiarów, obcych sobie światów, które choć potrafią nagle zaistnieć w tym samym miejscu i czasie, nigdy się nie przeplatają.

Chomątowska rozkłada ten fenomen na czynniki pierwsze. Na początek mamy muranowską starożytność – czasy dzielnicy żydowskiej. A nawet jakieś wyprawy w prehistorię, w mity założycielskie i nazewnicze oraz faktograficzne powiązania z weneckim Murano. Potem jest Stroop i śmierć, i zaraz zaczyna się nowy początek. Na gruzach, trupach i mitach o żydowskich skarbach powstaje nowa dzielnica, pierwszy krok ku odbudowie Warszawy, chluba nowego systemu, nadzieja nowego człowieka. Chomątowska skrupulatnie odgrzebuje losy architektów i pomysłów, tworzy wręcz hagiografie, każe nam kochać koślawe bloki z ciasnymi mieszkankami, jak średniowieczni kaznodzieje kazali czcić Boga i słuchać seniora, bo są oni ziemską emanacją szerszej idei. Królestwo niebieskie zostało zastąpione godną pochwały ideą godnych warunków mieszkania dla człowieka pracy. Jednak szybko z tych pięknych wizji i żarliwych modłów zostały ciasnota, karaluchy i coraz bardziej odczłowieczające szafy mieszkalne. W ujęciu Autorki batalie o odgruzowanie, wygląd nowych bloków (te słynne muranowskie wieże, które nie powstały) oraz oddawanie budynków w terminie stają się prawie krucjatami.

Jednak kończy się średniowiecze i nadchodzi renesans – powstaje nowe Muzeum, wracają Żydzi (nawet chasydzi!), wraca pamięć (czyżby?), nadchodzi też nowe, ładniejsze, nowocześniejsze. Tylko placu mi żal, jego energia została jakoś zaczopowana, do tej pory nie mogę się z tym pogodzić. I wreszcie oświecenie: ludzie silnie związani z Muranowem porządkują swoje dzieje i emocje. Dużo się mówi o świadomości przeszłości i pamięci, napomyka o duchach pomordowanych Żydów, tworzymy nie tylko historię miejsca, ale i metodologię tej historii.

I koniec. Książka się nagle urywa, pozostawiając uczucie niedosytu. Bo kiedy doszliśmy już do Nowych Czasów, aż się prosi, żeby i je opisać. Przy Dworcu Gdańskim, w miejscu, gdzie tysiące żegnały się z ostatnią nadzieją na przeżycie powstała nowa dzielnica, mieszkalne wieże i biurowce, te wszystkie miejsca zwane Coś Tam Residence i Jakiś Tam Park. Modne kafejki i sklepy ze zdrową żywnością w miejsce tych zakrzaczonych placów, które pamiętam z czasów, gdy jeździłam na Stawki na studencką siatkówkę. Kolejna warstwa w tym palimpseście. Skupiony na sobie samym postmodernizm, odwrócony plecami tak do żydowskiej dzielnicy, jak i socjalistycznego Muranowa, niechętny jakimkolwiek wycieczkom w przeszłość, zwłaszcza tak pogmatwaną i niepokojącą. Jak ta dyrektorka liceum przy Umschlagplatzu, która trzyma pod kluczem historię w szkolnej izbie pamięci. Tak, zdecydowanie czekam na ciąg dalszy tej opowieści.

 

Beata Chomątowska, Stacja Muranów, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016

 

Ilona Wiśniewska, Lud

Książka, którą w wolnym czasie można przeczytać na jednym oddechu, czemu sprzyja między innymi brak wydzielonych rozdziałów. Jedna opowieść płynnie łączy się z drugą, tak jakby Autorka prowadziła monolog podczas długiego spaceru, podczas którego spotyka ludzi i obserwuje wydarzenia. Na samym początku zastrzega, że są rzeczy, o których pisać jej nie wolno, a nawet których nie chce poruszać. To historie dzieci z domu dziecka, w którym przez kilka miesięcy pracuje, jednocześnie przebijając się przez lodowe opowieści o Grenlandii.

Snuje je szerokie spektrum różnych ludzi: Grenlandczyków, Duńczyków, Farerczyków, wesołych i smutnych, szczęśliwych i nie, poszukujących i zagubionych. Na kanwie ich jednostkowych losów powstaje spójna opowieść o tytułowym ludzie, o Grenlandii będacej duńską kolonią i powoli odzyskującej własną tożsamość, o pięknie i trudach życia za kołem podbiegunowym, którego rytm wyznacza skuwający morze lód.

Lud wykuty z lodu szybko jednak topnieje pod wpływem pełnych szacunku i zainteresowania indagacji Autorki. Wyłania się z niego społeczeństwo silnych mężczyzn i zdeterminowanych kobiet, ale jeśli tylko wytopić trochę więcej tej połyskliwej, stwarzającej swym chłodem dystans otoczki, pojawiają się na tym obrazie pęknięcia, lekko, z prawdziwym kunsztem zarysowane przez Autorkę: samobójstwa, alkoholizm, przemoc rodzinna i państwowa, okrutne eksperymenty dumnych władców zza morza prowadzące do zatracenia między grenladzkością a duńskością. Wiśniewskiej udaje się uniknąć epatowania nieszczęściem i pokazać życie na Grenlandii ze wszystkimi jego odcieniami.

Książka jest również dość pouczająca na poziomie faktograficznym. Pokazuje trudne relacje duńsko-grenlandzkie na przestrzeni ostatniego półwiecza, przywołując na myśl wiele innych podobnych miejsc, podporządkowanych obcej potędze, która swoje pretensje opiera na poczuciu własnej wyższości. W “Ludzie” wyraźnie widać, że nie ma złotych recept, że niepodległość nie jest samonarzucającym się wyjściem. Jednak duma z własnej tożsamości, z języka (poruszyły mnie tragedie wychowanych w Danii dzieci, które po powrocie nie mogą porozumieć się z własnymi rodzicami) sprawia, że nie można przejść obojętnie wobec grenlandzkich marzeń o pełnej samodzielności.

Jedynym tematem, którego mi brakowało, była kwestia wpływu globalnego ocieplenia na życie na tej wielkiej północnej wyspie. Wiśniewska wprawdzie zręcznie, jakby mimochodem naświetla związanie człowieka z przyrodą. Gdy już przeszłam do porządku dziennego nad stosunkiem Grenlandczyków do psów, pojawiły się opisy oczekiwania na statek ze świeżą (choć nie do końca) żywnością. Wiosna zaczyna się tam od upragnionych porcji rozmrożonych jagód i przeterminowanego nabiału – nie ma chyba mocniejszego zaznaczenia zależności człowieka od przyrody. Dlatego zmiany klimatyczne byłyby ciekawym tematem. Chyba jednak Autorka, i słusznie, nie chciała popaść w moralizatorski ton. Trzeba przyznać, że jej sie to udało, gdyż w całej książce nie ma ani grama oceniania ludzi i wydarzeń, relatywizowania historii i przekonań. Widać, że Wiśniewska uległa swoistemu czarowi Grenlandii, wczuła się mocno w to miejsce, jednak zachowała pewną trzeźwość i dystans w jej opisie. Naprawdę kawał świetnej reporterskiej roboty.

 

Ilona Wiśniewska, Lud, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018

Małgorzata Rejmer, Błoto słodsze niż miód

Długo, aczkolwiek bez niecierpliwości czekałam na tę książkę. Niesłychane wyczucie na otoczenie oraz literacki kunszt Autorki można było poznać przy jej poprzednim reportażu o Rumunii. W dodatku teraz przeniosła się do małego, zupełnie zapomnianego kraju gdzieś na obrzeżach znanego nam świata. Kim są Albańczycy? W jaki sposób tak niewielki kraj przetrwał tyle lat pod dyktatorskimi rządami najgorszego sortu? Dlaczego Albania nadal jest enfant terrible Europy, miejscem, w którym z takim trudem zakorzenia się demokracja? Skąd się biorą sny o Wielkiej Albanii i przyłączeniu Kosowa? Na żadne z tych pytań nie ma w książce odpowiedzi. Bo to tak naprawdę nie jest reportaż ani książka o Albanii. To interesujący, literacko wysmakowany opis ludzkiego cierpienia. Literatura łagrowa i lagrowa tyle że stworzona z dystansu – czasowego i przestrzennego.

Wprawdzie Rejmer zaznacza swą obecność na samym początku książki, wskazując na siebie jaką tę obcą, która powoli zanurza się w nieznany sobie świat, jednak prawie natychmiast oddaje głos swoim bohaterom. Kolejne rozdziały zapisane są w pierwszej osobie, słowami, które – jak wierzymy – wypowiedziały wymienione z imienia i nazwiska postacie. Więźniowie, skazańcy, deportowani, zesłani, członkowie rodzin tychże. Nie ma tam żadnej odautorskiej weryfikacji usłyszanych historii, prawie żadnego komentarza, poza kilkoma wstawkami wyjaśniającymi kontekst historyczny. Oprawcy pojawiają się tylko w opowieściach bohaterów, sami nimi być nie mogą.

Albania jawi się nam tutaj jako jedno wielkie więzienie, w którym za każde nieopacznie wypowiedziane słowo lub niewłaściwe w oczach reżimu postępowanie członka rodziny skazywało na więzienie w ramach więzienia, w którym mimo nieludzkich warunków, tortur i czyhającej śmierci wielu mogło się wreszcie poczuć wolnymi – wolnymi od strachu przed tym, że trafią do więzienia. Tak się objawia przewrotność ludzkiej kondycji.

Na początku książki Autorka oddaje głos kilku osobom, które chwalą zdobycze komunistycznej dyktatury – alfabetyzację, elektryfikację, dostęp do opieki medycznej i zróżnicowanego pożywienia. Szybko jednak okazuje się, że absurdy tego zamkniętego na świat, sterowanego jedną twardą ręką kraju pogrzebały wszystkie zdobycze pierwszych powojennych lat. Zapanował głód, nędza i bylejakość. Ilekroć kolejna historia wprowadza nas w ten okrutny świat zrujnowanych domów, idiotycznych zakazów i powszechnej grozy, zastanawiam się, dlaczego nie było żadnej opozycji, żadnej próby zmiany, żadnego buntu. Czy naprawdę jest możliwe takie zastraszenie społeczeństwa? Czy rzeczywiście można sprawić, by rodzice gromadnie donosili na dzieci, żony na mężów, bracia na braci? Czy można tak bardzo rozbić strukturę klanowego społeczeństwa, w którym najważniejszą rolę odgrywa honor i rodzina? Czy nie było żadnych enklaw wolności? W końcu przebijają się te zepsute banany z zagranicznych paczek, obfite wiejskie biblioteki w zapomnianych przez reżim szkołach (Kto i kiedy tłumaczył na albański dzieła klasyków? Kto je wydawał?).

Być może ta książka opiera się tylko na świadectwach, na pamięci pokrzywdzonych, bo społeczeństwo albańskie jeszcze nie dojrzało do głębszej analizy tego, co się z nim przez te ponad 50 lat działo. Dlatego rozmówcy Autorki skupiają się tylko na swoich losach. Nawet pisarze i intelektualiści niewiele oferują głębokich przemyśleń i wszystkie odnoszą się do kwestii zniewolenia i więziennego życia. Tak naprawdę bardziej niż niesprawiedliwe wysokie wyroki, tortury i niepotrzebna śmierć wstrząsnął mną opis ucieczki statku do Włoch i tego, jak uciekinierów potraktowały włoskie władze. Działo się to już w latach dziewięćdziesiątych i sama pamiętam obrazki z telewizji, na których Albańczycy masowo opuszczali swój kraj na stateczkach i łodziach. Terror, który opisuje Rejmer, a raczej postacie, którym daje głos w swojej książce, sprawia, że nie dziwi mnie już ten gremialny eksodus. Liczę tylko, że kiedyś będę mogła przeczytać równie dobrą jej książkę o Albanii współczesnej, która radzi sobie (lub nie) z demonami przeszłości.

 

Małgorzata Rejmer, Błoto słodsze niż miód, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018

Tomasz Pindel, Za horyzont

Ta zgrabna książka o polskiej emigracji w Ameryce Łacińskiej świetnie pasuje do dzisiejszych dywagacji o uchodźcach i imigrantach. Pokazuje przede wszystkim z dużą mocą, że Polacy od zawsze byli narodem emigrującym. Czy to galicyjscy chłopi w Brazylii, czy oficerowie Andersa w Argentynie, powojenni uchodźcy internowani w Meksyku, czy wreszcie arystokraci i pisarze, wszyscy oni zdecydowali się stać się Polakami poza Polską i z tego, co pisze Tomasz Pindel, wydaje się, że większość na tym wygrała.

No bo gdzie indziej może być Polak dumny z bycia Polakiem, jak nie w dalekim kraju? Poczucie polskości w obcym otoczeniu wzmaga się, polska ćwiartka w rozcieńczonej krwi buzuje, kolejne pokolenia odkurzają papiery i rodzinne historie. W kolejnych pokoleniach głęboka potrzeba pielęgnowania kultury, a więc stroje regionalne i pierogi, wizyty papieża Polaka i kursy polskiego prowadzone przy stowarzyszeniach i organizacjach pomocowych.

Na to wszystko nakładają się mity – Domeyko jako jeden z ojców narodu chilijskiego, polscy żołnierze Napoleona na Haiti, Gombrowicz, będący już prawie pisarzem argentyńskim. Jak każdy naród próbujący zapuścić korzenie to tu, to tam, mamy poczucie wielkiej misji, jakbyśmy sami tworzyli cywilizacje. Ale tak naprawdę czy nie jest to tylko kolonizacja na miarę biednego narodu, wypalanie sobie pól uprawnych na końcu świata, żeby wreszcie nie przymierać głodem? Nie bez znaczenia jest to, o czym wspomina wielu rozmówców Autora. Jako przedstawiciele rasy białej w tych różnokolorowych społeczeństwach, Polacy niejako automatycznie plasują się w ich górnych warstwach. Zaś emigracja najświeższa, “ostatniego rzutu”, może też popatrzyć na “stary kraj” innymi oczyma – i nagle okazuje się, że Polska to miejsce, w którym panuje względna równość społeczna i maczyzm nie jest tak dotkliwy. Czy aby na pewno?

Książka skonstruowana jest bardzo sprytnie: od Chile jako nowego El Dorado, gdzie, nie do końca wiadomo z jakiego powodu, lądują najnowsi emigranci (często po latach mieszkania w innych krajach) poprzez Brazylię, Argentynę i Meksyk, w których przez ponad sto lat znajdowali przystań polscy rozbitkowie z mórz bolesnej historii (nie tylko politycznej, ale i ekonomicznej), po Haiti, gdzie mamy już tylko czysty mit. Nie brakuje w “Na horyzoncie” głębokich przemyśleń na temat istoty polskości, więzów z krajem i kulturą. Pindel nie stroni od wskazania bolesnych przyczyn chłopskiej emigracji z przełomu wieków XIX i XX. Chętnie rozpisuje się na temat międzywojennych snów o mocarstwowości kolonialnej. Wykonał też ogromną pracę, przeczytał liczne źródła, pojechał w wiele miejsc, rozmawiał z różnymi osobami i skompilował garść interesujących życiorysów. Jednak mam wrażenie, że trochę za bardzo dał się poprowadzić swoim rozmówcom, za mocno wciągnął się w turystykę “śladami rodaków”. Dlatego kilka miejsc zgrzyta, nasuwają się niepokojące pytania, na które Autor jakoś nie stara się uzyskać odpowiedzi. Dlaczego wdowa po Bobkowskim cierpiała biedę w tej małej Gwatemali? Co tak naprawdę myśli wielka meksykańska pisarka Elena Poniatowska o Polsce, o swoich arystokratycznych korzeniach? Czy ktoś z jej klanu czuje jakąkolwiek łączność z krajem przodków? Osoba Jana Kobylańskiego też mogła zostać trochę bardziej naświetlona, a wraz z nią fenomen Stana Tymińskiego. Peru w ogóle się w książce nie pojawia, a przecież to właśnie tam na prezydenta wybrano człowieka o wybitnie polskim nazwisku. A Kuba? A Wenezuela? Również fenomen polskich wypraw w Andy zasługuje moim zdaniem na głębsze potraktowanie, chociażby dlatego, że zaowocował licznymi polskimi nazwami. Czyż nie jest to najlepszy dowód tej swoistej bieda-kolonizacji? Mam wrażenie, że Pindel świetnie się czuje w tych polonijno-konsularnych kręgach i być może dlatego niezręcznie jest mu stawiać te trudniejsze pytania.

“Za horyzont” to bardzo dobra i niezwykle erudycyjna opowieść, którą naprawdę warto przeczytać. Jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że to tylko przyczynek, że ten temat czeka na bardziej wnikliwego reportera. Albo na interesującą opowieść “ze środka”.

 

Tomasz Pindel, Za horyzont. Polaków latynoamerykańskie przygody, Wydawnictwo Znak, Kraków 2018

Beata Szady, Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy

Z pozoru drobny reportaż z niezbyt interesującego wycinka świata. Ameryka Łacińska to w Polsce nadal terra incognita, mimo licznych prób Artura Domosławskiego i innych, by ten kontynent nam przybliżyć. Nie ma tej medialnej nośności co dawne republiki ZSRR, bałkańskie wojny, nie jest tak obstawiony reporterami jak Bliski Wschód, nie ma tej pociągającej egzotyki państw Dalekiego Wschodu. Po co komu książka o Limie – kto tam w ogóle jeździ, kogo to obchodzi?

W dodatku książka o Limie biednej, patologicznej, brudnej i obskurnej, niebezpiecznej. Mieście, które pada siłą implozji, przytłoczone niekontrolowanym napływem przyjezdnych, ich brudami i przemocą, jaka wynika z takiego natłoku ludzi pozbawionych wszystkiego i pragnącego tego, czego może tylko pragnąć człowiek. Po co nam wiedza o tym, do czego prowadzą nierówności? Po co nam obraz rozpadających się podstawowych więzów społecznych, dysfunkcyjnych jednostek i rodzin? Czym różni się Lima od Lagos, Kapsztadu, Meksyku – zatłoczonych miast tzw. trzeciego świata – żebyśmy chcieli poświęcić jej naszą uwagę? I jeszcze nie ma tam prawie Vargasa Llosy. Nie ma tych zadziwiających prezydenckich kampanii wyborczych, które czasami przebijają się do naszych mediów. Nie ma Świetlistego Szlaku ani wszechpotężnych mafii narkotykowych.

Beacie Szady udało się sportretować żywe miasto, do którego nie każdy przybysz ma dostęp. Wykorzystała w tym celu kilkanaście osób – w żaden sposób nie malowniczych, raczej mało interesujących, chwilami nawet zupełnie niewyrazistych. Kilku chłopców i parę kobiet, dwóch czy trzech streetworkerów, jeden właściciel niegdyś modnej i wygodnej rezydencji. Ich życie zostało przeniesione na karty książki bez upiększeń i diagnoz, fragmentarycznie, z upodobaniem do detalu, ale bez epatowania. I nagle jawi nam się przed oczami zupełnie nieznany świat zwykłych ludzi – żadnych potworów, zwyrodnialców ani biednych opuszczonych dzieci. Ludzi, którzy mieli po prostu pecha urodzić się w takich a nie innych warunkach, miejscach, przeżyć takie a nie inne życie. Ludzi pozbawionych podstawowych rzeczy i nie chodzi nawet o dostęp do ciepłej wody czy edukacji, co o funkcjonalną rodzinę i oparcie w najbliższych.

Jak łatwo można byłoby napisać oskarżycielski fresk, pokazujący, do jakich skrajności prowadzi bieda. Sprzedać te historie jako mrożącą krew w żyłach opowieść o mrocznym półświatku Limy pachnącym terokalem i naznaczonym młodzieńczymi ciążami. Szady na szczęście tego nie robi. W zamian pokazuje, jak trudno jest wyrobić dowód tożsamości, ile wyrzeczeń kosztuje edukacja podstawowa, jak niemożliwe okazuje się przerwanie zaklętego kręgu wpadania w nałogi, jak łatwo jest wyjść na ulicę i już na niej zostać, zwłaszcza gdy się jest kilkuletnim dzieckiem. Te pojedyncze i rodzinne historie przerywane są rozdziałami faktograficznymi – o tym jak państwo odwróciło się od swoich obywateli, a właściwie nigdy ich za swoich nie uznało. Ponadto te fragmenty pokazują, do czego prowadzi niekontrolowany rozwój miasta – z jednej strony pozbawione podstawowych usług slumsy, z drugiej grodzone posesje przy zamykanych ulicach. Autorka nie stawia kropki nad i, bo nie musi. Przywoływane przez nią obrazy mówią same za siebie.

Jest to zdecydowanie jeden z lepszych reportaży, jakie w ostatnim czasie przeczytałam. Doceniam bardzo, że Szady praktycznie usuwa się w cień, nie narzuca nam swojej wizji, nie relacjonuje swoich zdziwień ani nie dzieli się własnymi emocjami. Zwyczajnie opowiada o tym, co widzi i o czym rozmawia. Oszczędnie, bez odczłowieczania bohaterów, bez oceniania i poszukiwania rozwiązań. Świetna reporterska robota.

 

Beata Szady, Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016